wtorek, 31 lipca 2012


To nie jest recenzja, to ostrzeżenie. Drogi czytelniku jeśli Twój portfel nie pęka w szwach od nadmiaru do niczego Ci nie potrzebnej gotówki, nie kupuj tej książki! Zaoszczędzisz trzydzieści złotych, które będziesz mógł później wydać na znacznie lepszą pozycję.


"Sookie pracuje jako kelnerka w małym miasteczku w Luizjanie. Rzadko chadza na randki, gdyż jej dar czytania w ludzkich umysłach zniechęca mężczyzn. Pewnego dnia pojawia sie jednak Bill, jest wysoki, ciemnowłosy i przystojny, a Sookie nic nie słyszy w jego umyśle. Wydaje się idealnym chłopakiem dla kelnerki. Tyle, że Bill jest wampirem, a w okolicy giną dwie dziewczyny. Zaczyna się polowanie na wampiry."
  Cóż można napisać o "Martwym aż do zmroku"? Tym razem książka nie kusi już okładką. Wręcz przeciwnie. Zdjęcie dziewczyny oblizującej zakrwawione usta jest dość tandetne, tak samo jak streszczenie umieszczone z tyłu książki. Nie interesuje mnie bowiem fakt, że na podstawie serii opowiadań o Sooki Stackhouse powstał serial "Czysta Krew", którego twórca spłodził również "Sześć stóp pod ziemią", czy to że owy serial jest teraz emitowany na HBO. Tanie chwyty marketingowe, które na mnie nie działają i w żaden sposób nie wpłynęły na moją ocenę samej lektury.
  Dobra wiadomość jest taka, że książkę dostałam od koleżanki i nie wydałam na nią ani złotówki. Zła jest taka, że czytałam ją z wielkim bólem przez prawie trzy miesiące, wracając do niej raz na jakiś czas, kiedy skoczyłam już jakąś inną pozycję. "Martwy aż do zmroku" jest niewyobrażalnie nudną, ciągnącą się w nieskończoność książką. Gdybym miała określić ją jednym zdaniem, brzmiałoby ono : flaki z olejem.
Wielkie brawa dla Charlain Harris za to, że trafiła do grona moich najmniej lubianych autorów książek. Jej nazwisko zapisałam w swoim notesie, opatrując je wielkimi czerwonymi literami układającymi się w wyraz GRAFOMANKA.  Harris potrafi zamienić nawet najgorętszą scenę łóżkową w przegadaną, monotonną czynność i uczynić brutalne morderstwo zwyczajnie nudnym. Ta książka to zmarnowany potencjał na naprawdę dobrą opowieść.
  Historia zaiste zapowiadała się ciekawie i do tego dość humorystycznie, co na początku przypadło mi nawet do gustu. Jednak z czasem wszystko posypało się jak domek z kart i nic nie było już w stanie uratować tego dziwnego tworu. Całość; począwszy od głównej bohaterki przez stworzony świat, mdłe wampiry, bezbarwne postacie drugoplanowe, pozbawione życia dialogi i beznadziejny wątek romantyczny sprawiało, że moje oczy odmawiały dalszego śledzenia tekstu. 


Ostrzegam przed tą książką. Na okładce krwawią co prawda usta, ale od jej czytania mogą krwawić co najwyżej oczy.

poniedziałek, 30 lipca 2012

Scarlett: Barbara Baraldi

 
Pierwszy raz i zapewne nie ostatni nabyłam książkę, sugerując się jej okładką. Tajemnicza karmazynowa kula przywodząca na myśl księżyc, na matowym czarnym tle, ozdobionym błyszczącymi zawijasami. Tak, ta okładka miała w sobie coś tajemniczego. Dodam, że skusiła mnie również jej cena, ponieważ została ona przeceniona na niecałe 15 zł. Jeśli nie wiadomo o co chodzi, to zawsze chodzi o kase, a w moim przypadku jest to pewne.
"Scarlett" to pierwsza wydana w Polsce powieść Barbary Baraldi, przez wielu uważanych za najważniejszą autorkę nowego nurtu włoskiej powieści gotyckiej. Uhonorowana włoskimi nagrodami literackimi, jest autorką kilku powieści i zbiorów opowiadań o tematyce noir. Zbiera gotyckie lalki i tworzy amulety zgodnie z fazami księżyca." 

Pomyślałam, że tak barwna osoba, uznana za najważniejszą autorkę włoskiej powieści gotyckiej nie może popełnić złej książki. Pomyłka! Wiem, że wiele osób jest zachwyconych "Scarlett", ale przypuszczam, że są to w większości nastolatki oczekujące od książki nieskomplikowanego romansu i sztampowej akcji. Ona go poznaje, zakochuje się w nim od pierwszego wejrzenia i już do końca powieści myśli tylko o tym, by już zawsze być przy jego boku. Banał nad banałami.

Zacznijmy jednak od początku.Książka rozpoczyna się niechcianą przeprowadzką Scarlett i pierwszymi dniami w nowej szkole. Jak wiele powieści zaczyna się podobnie? Nie jestem nawet w stanie tego zliczyć. Oczywiście wedle mody panującej na mdłe i niczym się nie wyróżniające postaci książek, nasza główna bohaterka jest wcieleniem przeciętności. Nie dba o fryzurę, nie interesuje się modą, nie jest piękna, mądra, ani nawet zabawna. Jednak posiada artystyczną duszę, przez co maluje obrazy jakiś ponurych katedr i zaczytuje się w klasycznych książkach. Niezrozumiana szesnastolatka, jakież to oryginalne. Najśmieszniejsze jest to, że jak zawsze musi się w niej zakochać co najmniej trzech chłopców i to koniecznie do szaleństwa! W tej książce schemat goni schemat. Ciężko napisać coś więcej, aby nie zdradzać fabuły, którą można by streścić w zaledwie kilku zdaniach.

Bardzo zdziwiła mnie też narracja. Pisana w pierwszej osobie w czasie teraźniejszym, ale w tak dziwaczny sposób, że czasami miałam ochotę cisnąć książką o ścianę. Krótkie, nic nie wnoszące do fabuły zdania, aż chrzęściły między zębami.  Jeśli dodamy do tego sztampowe postaci, mało oryginalny pomysł nawet jak na paranormal romance i suche, pozbawione życia dialogi, otrzymamy dość ciężkostrawną papkę.
 
Co więc jest dobrego w tej książce? Kilka dość udanych opisów słonecznej Toskanii, nieliczne ciekawe epizody z życia Scalett jak na przykład; zapoznanie nowych koleżanek w szkole, rozmowy z bibliotekarzem i wspomnienia związane z babcią - te fragmenty czytało się naprawdę miło. Trzeba oddać Baraldi hołd za to, że potrafi wspaniale opisać życie zwyczajnej rodziny, bo to wyszło jej najlepiej. Codzienne sprzeczki głównej bohaterki z jej znerwicowaną matką, obraz wiecznie zapracowanego ojca, oraz przesłodki, mały Marco, dodały tej powieści nieco ciepła i sprawiły, że byłam w stanie przeczytać ją do końca. Mimo wszystko, książkę mogę polecić jedynie osobom szukającym nieskomplikowanej historii z gatunku paranormal romance, które nie mają wielkich wymagań co do oryginalności fabuły. 

niedziela, 29 lipca 2012

Wakacyjne przemyślenia


  Z niewiadomych mi przyczyn po powrocie z wakacji, zapragnęłam założyć sobie bloga. Kiedyś prowadziłam pamiętniki, jeszcze wcześniej dzienniki i przyszedł wreszcie czas na ich elektroniczną wersję. Zaczęło się od tego, że wróciłam z wakacji z głową pełną jeszcze żywych wspomnień i zapragnęłam je wszystkie opisać, tak aby móc do nich wrócić w długie jesienne wieczory. Jednak, kiedy zabrałam się za ich spisywanie, szybko odeszła mi chęć do wspominania wszystkich, nawet najdrobniejszych szczegółach. Postanowiłam więc sporządzić jedynie króciutką notkę…

Wyjazd nad morze był iście magiczny. Nawet ja - wielka antyfanka plażowania byłam zachwycona. Na szczęście przez większość dni nie doskwierał nam upał, co niesamowicie radowało moje serce. Jako osoba zimnolubna źle znoszę chwile, kiedy słońce wyciąga swoje "ramiona"  w stronę mojej facjaty. Dzięki Bogu, wstrętny, złoty krążek posiadający zdolność palenia mojej delikatnej skóry, nie zdominował całego wyjazdu. Mogłam więc spokojnie, wraz z Panem Wiewiórem: jeździć na rowerowe wycieczki, spacerować po plaży, grać w tenisa, oraz opalać się okazjonalnie. Wieczorami chodziliśmy na "nocki", na których usilnie staraliśmy się złowić choć jedną rybę, co okazało się być nie lada wyzwaniem.  Po zachodzie słońca pakowaliśmy nasz sprzęt, zupełnie tak, jakbyśmy szykowali się do jakiejś batalii i wybywaliśmy na plażę z naszą wielką misją. Ja - uzbrojona w leżak i plecak pełen kanapek, oraz Pan Wiewiór - z całą masą sprzętu wędkarskiego. Muszę przyznać, że w udziale przypadła mi jak zawsze zacna rola "pomagiera". Sprawdzałam, czy czasem nie rusza się szczytówka, podawałam kanapki, świeciłam latarką, kiedy przychodziło do zmieniania przynęty i oczywiście śpiewałam stare kawałki Red Hotów, żeby nie zwariować od ciągłego przebywania w ciemnościach. Jak widać mój udział w misji był nieoceniony, aczkolwiek nie przyczynił się do złapania choć jednego okazu ryby, zdatnej do konsumpcji. Musieliśmy się zadowolić kupnym dorszem, na co wcale nie narzekałam:)

Już tęsknię za naszym "wesołym" domkiem, który gościł pod swoim dachem, aż dziewięć dość temperamentnych osóbek. Nie obyło się bez kilku kłótni wywołanych przez cyfrę +. Zbyt duża liczba kanałów telewizyjnych, zawsze powoduje niepotrzebne rozważania na temat wyższości jednego filmu nad drugim. Niestety dość często wypadało na durne komedie, ku radości Pana Wiewióra i ku mojemu niezadowoleniu. Jeśli jest jakiś gatunek filmów, których nie lubię z założenia, to właśnie komedii, zwłaszcza tych amerykańskich.  Mimo wszystko, będzie mi brakować naszego małego pokoiku na piętrze, choć panował tam wieczny zaduch, a łóżko było przypominało raczej łoże tortur, wyściełane drapiącą jak papier ścierny pościelą. Nasza "dziupla" była jednak cudowna choćby dlatego,  że była całkowicie nasza. Nie wspomnę już nawet o przydomowym ogródku, na którym odbywały się wieczorne grille i jedno, ale jakże epickie ognisko, na którym została upieczona rekordowa liczba kiełbasek (całe dwie!).  Dla tych celów warto było rąbać drewno tępą siekierą.  
To wszystko na długo zostanie w mojej pamięci tak samo, jak  wiecznie roześmiana twarz Pana Wiewióra, który cieszył się ze wszystkiego jak małe dziecko. Mam tylko nadzieje, że nie skończymy naszych wakacyjnych wojaży na tym jednym wyjeździe, bo marzy mi się zwiedzanie Skandynawii.


 

Sample text

Sample Text

Sample Text