Featured Posts
czwartek, 9 sierpnia 2012
niedziela, 5 sierpnia 2012
"Dziennikarz z i wydawca magazynu "Millenium" Mikael Blomkvist ma przyjrzeć się starej sprawie kryminalnej sprzed czterdziestu lat, kiedy zniknęła bez śladu Harriet Vagner. Pomaga mu w tym Lisbet Salander, młoda, intrygująca outsiderka i genialna researcherka. Blomkvist i Salander tworzą niezwykły team. Wspólnie szybko wpadają na trop krwawej historii rodzinnej."
Brzmi niezbyt ciekawie, prawda? Ot, jakiś kolejny kryminał, w którym dzielny dziennikarz ma za zadanie rozwikłać jakąś banalną zagadkę. Nic bardziej mylnego. Historia, którą opowiada książka jest wręcz hipnotyzująca. Czytając ją miałam wrażenie, że towarzyszę Mikaelowi na każdym kroku śledztwa i szczerze ubolewałam nad Całym Złem, które przeżyła w przeszłości Lisbet. Mogę nawet śmiało powiedzieć, że Salander stała się moją ulubioną bohaterką, nie tylko tej powieści, ale ulubioną bohaterką w ogóle. Może była odrobinę zbyt przerysowana, ale wybaczam jej wszystko ponieważ urzekła mnie swoją bezpośredniością i nieukrywaną antyspołeczną postawą. Nikt nie jest w tej książce do końca dobry i zły, a obie te barwmy mieszają się często w momentach, kiedy odkrywamy nowe fakty dotyczące życia bohaterów. A, ci naprawdę żyją, kochają, nienawidzą i dokonują wyborów, których czytelnik nie zawsze może się po nich spodziewać. To tylko dowód na to, że nie są schematyczni, dowód na to, że żyją własnym życiem. Wracając jednak do Mikaela, należy wspomnieć o tym, że on również wybił się poza kanon super detektywa. Bloomkvist, jest zwyczajnym mężczyzną, w średnim wieku, nudnym dziennikarzem z nieustabilizowanym życiem uczuciowym. Czasami irytuje tak bardzo, że człowiek ma ochotę sprzedać mu solidnego kopa w tyłek w nadziei na to, że wykrzesze z siebie jakieś uczucia. Jak jednak mawiają; jeśli masz ochotę udusić jakąś postać, to powinieneś bić pokłony autorowi książki, bowiem wyzwolił w tobie niezwykle silne uczucia, a chyba właśnie o to w czytaniu chodzi. Tak Panie Bloomkvist, wyzwolił Pan we mnie żądze mordu!
Cała książka jest utrzymana w dość chłodnym, surowym klimacie, który mi osobiście przypadł do gustu. Doskonale pasuje on do skonstruowanej przez Larssona wielowątkowej intrygi, której zakończenie może wprawić człowieka w osłupienie. Wisienką na szczycie tortu jest stworzony, a raczej pieczołowicie opisany przez autora świat. Zimna, klimatyczna Szwecja, oddana z taką szczegółowością, iż człowiek ma wrażenie, że naprawdę ją widzi, uwodzi swoją tajemniczością. Mnie uwiodła do tego stopnia, że zapragnęłam tam pojechać i przekonać się o tym, czy Larsson wystarczająco dobrze, oddał całe jej piękno i brzydotę jednocześnie.
Mimo tych całych moich achów i ochów, książka nie jest idealna, a już na pewno nie wszystkim przypadnie do gustu. Niektórych zapewne odstraszy jej grubość (ponad 360 stron) i bardzo szczegółowe opisy. Larsson jest tak drobiazgowy, że z dokładnością godną maniaka podaje wiele mało istotnych informacji. I tym sposobem dowiemy się nawet tego, jakich zakupów dokonał Michael w sklepie spożywczym i czy był z owych zakupów zadowolony, mimo że nie ma to kompletnie żadnego związku z fabułą. Takie wtrącenia są czasem ciekawe, bo pozwalają poznać głównego bohatera i jego otoczenie, czasami jednak nieco irytują. Larsson był dziennikarzem i być może dlatego jego styl cechuje właśnie taka szczegółowość.
Podsumowując, "Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet" to książka ciekawa i godna polecenia, ale zdecydowanie nie dla każdego. Taki mroczny klimat, surowe opisy i dużą ilość szczegółów można albo pokochać, albo znienawidzić. Jest więc to pozycja dla tych, którzy mają chęć zanurzyć się w misternie skonstruowanej intrydze i odrobinę nad nią pogłówkować, a nie dla tych, którzy poszukują jedynie taniej rozrywki.
czwartek, 2 sierpnia 2012
1. Na pierwszy ogień idzie Hadouken z Mic Check. Jedna z moich ulubionych piosenek przy której biegam i ćwiczę. Zawsze daje mi niezłego kopa energii. 2.Rinocerose - Cubicle. Uwielbiam wrzaski wokalisty i ten minimalistyczny teledysk. Jedna z dziewczyn dowodzi tego, że nawet w ceratowych spodniach można wyglądać seksownie. 3.The Kooks - Junk of the Heart. Uwielbiam sprzątać przy tej piosence. Zawsze nastraja mnie pozytywnie do życia. 4.I Am Arrows - "Green Grass" - wakacyjny hymn 2012. Idealna do słuchania, kiedy leży się na plaży, albo leni się na leżaku w przydomowym ogródku. 5.Don Diablo feat Dragonette - Animale. Jedna z najbardziej niepokojących piosenek. Świetny tekst, genialny teledysk. 6. Plagiat - Bunt. Zdecydowanie najważniejsza piosenka tego roku. Genialny zespół, genialna nuta i najcudowniejsza wokalistka! Choć kocham wiele ich piosenek, ta jest dla mnie wyjątkowa ze względu na przewrotny refren. 7. Arctic Monkeys - Evil Twin. Nie jest to jakaś wielce ambitna muzyka, natomiast mam z tą piosenką dość miłe wspomnienia i zawsze wywołuje u mnie przyjemny dreszczyk. 8. Juliette Lewis And The Licks - Hot Kiss. Kobieta w różowych leginsach i pióropuszu na głowie? Biorę ją bez zbędnych pytań. 9. The Used - The Bird And The Worm. Genialna, pełna napięcia i tajemnicy muzyka. Właściwie to bardziej niż piosenkę lubię klimat, który buduje. 10. Eisley - Marvelous Things. Piosenka przy, której często czytam i piszę. Nie jest wybitna, ale za to skradła moje serce. Pobudza wyobraźnie i przenosi mnie do innego świata. 11. Faithless - Miss U Less, See U More. Ta piosenka jest już bardziej znana. Słowa refrenu to miód dla mego serca. Tekst jest tak piękny, tak inny od tej papki serwowanej na MTV, że nie sposób go nie kochać. 12. Chase & Status - Time ft. Delilah. Zaczęłam jej słuchać niedawno i od razu ją pokochałam, mimo że nie jest to mój ulubiony rodzaj muzyki. 13. Totally Enormous Extinct Dinosaurs - "Garden". Czy można zakochać się w piosence z reklamy? Owszem. 14. Chemical Brothers - Container Park. Czy można zakochać się w piosence z filmu? Tak! 15. Massive Attack - Paradise Circus. Kolejna piosenka, która przyprawia mnie o ciarki na całym ciele. 16. Mela Koteluk - Melodia ulotna. Cudowna, piękna i jakże ulotna melodia. Była moją inspiracją podczas pisania ostatniego opowiadania. 17. The Cinematic Orchestra - To Build a Home. Piosenka, przy której można płakać, kiedy świat wydaje się niesprawiedliwy i zły. 18. Infected Mushroom - Heavyweight. Piosenka tak dziwna i przerażająca, że nie sposób jej nie pokochać. 19.The Strokes - Reptilia. Nakręcam się od pierwszych dźwięków tej piosenki. 20. Artur Andrus - Glanki i pacyfki . Niespodziewana wylądowała w moich ulubionych. Jej przesłanie urzekło mnie od pierwszej chwili, choć sam utwór nieco kuleje.
wtorek, 31 lipca 2012
poniedziałek, 30 lipca 2012
Scarlett: Barbara Baraldi
Pierwszy raz i zapewne nie ostatni nabyłam książkę, sugerując się jej okładką. Tajemnicza karmazynowa kula przywodząca na myśl księżyc, na matowym czarnym tle, ozdobionym błyszczącymi zawijasami. Tak, ta okładka miała w sobie coś tajemniczego. Dodam, że skusiła mnie również jej cena, ponieważ została ona przeceniona na niecałe 15 zł. Jeśli nie wiadomo o co chodzi, to zawsze chodzi o kase, a w moim przypadku jest to pewne.
"Scarlett" to pierwsza wydana w Polsce powieść Barbary Baraldi, przez wielu uważanych za najważniejszą autorkę nowego nurtu włoskiej powieści gotyckiej. Uhonorowana włoskimi nagrodami literackimi, jest autorką kilku powieści i zbiorów opowiadań o tematyce noir. Zbiera gotyckie lalki i tworzy amulety zgodnie z fazami księżyca."
Zacznijmy jednak od początku.Książka rozpoczyna się niechcianą przeprowadzką Scarlett i pierwszymi dniami w nowej szkole. Jak wiele powieści zaczyna się podobnie? Nie jestem nawet w stanie tego zliczyć. Oczywiście wedle mody panującej na mdłe i niczym się nie wyróżniające postaci książek, nasza główna bohaterka jest wcieleniem przeciętności. Nie dba o fryzurę, nie interesuje się modą, nie jest piękna, mądra, ani nawet zabawna. Jednak posiada artystyczną duszę, przez co maluje obrazy jakiś ponurych katedr i zaczytuje się w klasycznych książkach. Niezrozumiana szesnastolatka, jakież to oryginalne. Najśmieszniejsze jest to, że jak zawsze musi się w niej zakochać co najmniej trzech chłopców i to koniecznie do szaleństwa! W tej książce schemat goni schemat. Ciężko napisać coś więcej, aby nie zdradzać fabuły, którą można by streścić w zaledwie kilku zdaniach.
Bardzo zdziwiła mnie też narracja. Pisana w pierwszej osobie w czasie teraźniejszym, ale w tak dziwaczny sposób, że czasami miałam ochotę cisnąć książką o ścianę. Krótkie, nic nie wnoszące do fabuły zdania, aż chrzęściły między zębami. Jeśli dodamy do tego sztampowe postaci, mało oryginalny pomysł nawet jak na paranormal romance i suche, pozbawione życia dialogi, otrzymamy dość ciężkostrawną papkę.
Co więc jest dobrego w tej książce? Kilka dość udanych opisów słonecznej Toskanii, nieliczne ciekawe epizody z życia Scalett jak na przykład; zapoznanie nowych koleżanek w szkole, rozmowy z bibliotekarzem i wspomnienia związane z babcią - te fragmenty czytało się naprawdę miło. Trzeba oddać Baraldi hołd za to, że potrafi wspaniale opisać życie zwyczajnej rodziny, bo to wyszło jej najlepiej. Codzienne sprzeczki głównej bohaterki z jej znerwicowaną matką, obraz wiecznie zapracowanego ojca, oraz przesłodki, mały Marco, dodały tej powieści nieco ciepła i sprawiły, że byłam w stanie przeczytać ją do końca. Mimo wszystko, książkę mogę polecić jedynie osobom szukającym nieskomplikowanej historii z gatunku paranormal romance, które nie mają wielkich wymagań co do oryginalności fabuły.
niedziela, 29 lipca 2012
Wakacyjne przemyślenia
Wyjazd nad morze był iście magiczny. Nawet ja - wielka antyfanka plażowania byłam zachwycona. Na szczęście przez większość dni nie doskwierał nam upał, co niesamowicie radowało moje serce. Jako osoba zimnolubna źle znoszę chwile, kiedy słońce wyciąga swoje "ramiona" w stronę mojej facjaty. Dzięki Bogu, wstrętny, złoty krążek posiadający zdolność palenia mojej delikatnej skóry, nie zdominował całego wyjazdu. Mogłam więc spokojnie, wraz z Panem Wiewiórem: jeździć na rowerowe wycieczki, spacerować po plaży, grać w tenisa, oraz opalać się okazjonalnie. Wieczorami chodziliśmy na "nocki", na których usilnie staraliśmy się złowić choć jedną rybę, co okazało się być nie lada wyzwaniem. Po zachodzie słońca pakowaliśmy nasz sprzęt, zupełnie tak, jakbyśmy szykowali się do jakiejś batalii i wybywaliśmy na plażę z naszą wielką misją. Ja - uzbrojona w leżak i plecak pełen kanapek, oraz Pan Wiewiór - z całą masą sprzętu wędkarskiego. Muszę przyznać, że w udziale przypadła mi jak zawsze zacna rola "pomagiera". Sprawdzałam, czy czasem nie rusza się szczytówka, podawałam kanapki, świeciłam latarką, kiedy przychodziło do zmieniania przynęty i oczywiście śpiewałam stare kawałki Red Hotów, żeby nie zwariować od ciągłego przebywania w ciemnościach. Jak widać mój udział w misji był nieoceniony, aczkolwiek nie przyczynił się do złapania choć jednego okazu ryby, zdatnej do konsumpcji. Musieliśmy się zadowolić kupnym dorszem, na co wcale nie narzekałam:)
Już tęsknię za naszym "wesołym" domkiem, który gościł pod swoim dachem, aż dziewięć dość temperamentnych osóbek. Nie obyło się bez kilku kłótni wywołanych przez cyfrę +. Zbyt duża liczba kanałów telewizyjnych, zawsze powoduje niepotrzebne rozważania na temat wyższości jednego filmu nad drugim. Niestety dość często wypadało na durne komedie, ku radości Pana Wiewióra i ku mojemu niezadowoleniu. Jeśli jest jakiś gatunek filmów, których nie lubię z założenia, to właśnie komedii, zwłaszcza tych amerykańskich. Mimo wszystko, będzie mi brakować naszego małego pokoiku na piętrze, choć panował tam wieczny zaduch, a łóżko było przypominało raczej łoże tortur, wyściełane drapiącą jak papier ścierny pościelą. Nasza "dziupla" była jednak cudowna choćby dlatego, że była całkowicie nasza. Nie wspomnę już nawet o przydomowym ogródku, na którym odbywały się wieczorne grille i jedno, ale jakże epickie ognisko, na którym została upieczona rekordowa liczba kiełbasek (całe dwie!). Dla tych celów warto było rąbać drewno tępą siekierą.
To wszystko na długo zostanie w mojej pamięci tak samo, jak wiecznie roześmiana twarz Pana Wiewióra, który cieszył się ze wszystkiego jak małe dziecko. Mam tylko nadzieje, że nie skończymy naszych wakacyjnych wojaży na tym jednym wyjeździe, bo marzy mi się zwiedzanie Skandynawii.