Ads 468x60px

Featured Posts

czwartek, 9 sierpnia 2012


  Czy zdarzyło się wam kiedyś, że podczas czytania książki dłużyła się ona tak, że przeczytanie zaledwie 161 stron zajmowało wam ponad trzy tygodnie? Ja, miałam tak z "Miastem Kości" Cassandry Clare. Początek był dla mnie zbyt mdły i naiwny, a główna bohaterka niesamowicie drażniła mnie swoim zachowaniem. Kilkakrotnie podchodziłam więc do książki, czytałam kilka stron i zamykałam ją, myśląc o tym, że nigdy więcej nie wypożyczę już niczego z półki opatrzonej napisem "literatura młodzieżowa".  Demony, poczwary, wróżki, chochliki, podane na jednej tacy, to danie dość ciężkostrawne i być może dlatego,  w pierwszej chwili wszystko to, wydawało mi się, tak strasznie dziecinne i banalne. Jednak, ku mojej wielkiej uciesze, przełom nastąpił w części drugiej, ale o tym zaraz. Zacznijmy od niewielkiego wprowadzenia w fabułę:

  "Tysiące lat temu, Anioł Razjel zmieszał swoją krew z krwią mężczyzn i stworzył rasę Nephilim, pół ludzi, pół aniołów. Mieszańcy człowieka i anioła przebywają wśród nas, ukryci, ale wciąż obecni, są naszą niewidzialną ochroną. Nazywają ich Nocnymi Łowcami. Nocni Łowcy przestrzegają praw ustanowionych w Szarej Księdze, nadanych im przez Razjela." - więcej informacji oferuje szanowny wujek google, a ja nie chcę ich zdradzać, aby nie psuć nikomu zabawy.

  Kiedy przebrnie się już przez niezbyt pasjonujący początek i dotrze się do rozdziału dziesiątego, zatytułowanego tak samo jak książka, czyli Miasto Kości,  jest już tylko lepiej. Akcja wreszcie rusza z kopyta, a główna bohaterka o wdzięcznym imieniu Clary, przestaje tak strasznie irytować. Uwielbiam to, jak autorka zarysowała jej skomplikowaną początkowo relację z młodym Nocnym Łowcą imieniem Jace. Zresztą nie ukrywam, że ten Pan skradł moje serce już na samym początku i do tej pory nie spieszy się z jego oddawaniem. Kąśliwe uwagi w jego wykonaniu są po prostu wspaniałe i przyznam szczerze, że to właśnie dzięki nim, nie porzuciłam czytania tej książki już na początku.  Zresztą, właśnie żywe, genialnie napisane dialogi, stanowią chyba najmocniejszą stroną  pozycji. To dzięki nim odkrywamy charaktery wszystkich bohaterów, których wachlarz jest naprawdę szeroki.
 
  W prezencie dostajemy bowiem Clary, nieświadomą swojej przeszłości młodą pannicę, która boryka się z jednej strony ze zwykłymi problemami wieku dorastania, z drugiej zaś, z problemami świata Nocnych Łowców. Jeśli poszperamy w pudełeczku troszkę głębiej, odnajdziemy tam, wyżej wspomnianego, Jace'a - młodzieńca pragnącego przygód i wyzwań, szaleńczo zakochanego w samym sobie, którego śmiało można by nazwać narcyzem. Jednak, autorka każe nam wbić łopatę nieco głębiej, tak abyśmy dokopali się do jego skrywanych głęboko pokładów opiekuńczości, dobroci, oraz czułości. Przepraszam bardzo, ale muszę to napisać, Jace jest zbyt idealny, ale mimo wszystko i tak nie zmieniłabym w nim nawet najdrobniejszego szczegółu. Zresztą wszyscy bohaterowie są nakreśleni w sposób wspinały; nieco zagubiony i beznadziejnie zakochany w głównej bohaterce Simon, władcza i ponętna Nocna Łowczyni, uzbrojona w śmiertelnie niebezpieczny bat Isabelle i wreszcie jej brat Alec, któremu jak na mój gust, autorka poświęciła stanowczo za mało uwagi. Mogę mieć jedynie nadzieje, że jego wątek zostanie lepiej zarysowany w kolejnych częściach. Czy je przeczytam?   Oczywiście. Już zamówiłam oba tomy w bibliotece i zamierzam się do nich przyssać niczym pijawka, pozostawiając na półce masę innych pozycji wołających o moją uwagę.

  Doprawdy, nie wiem, co stanowi fenomen tej książki, ale w pewnym sensie się od niej uzależniłam. Po prostu muszę wiedzieć, co będzie dalej z losami bohaterów, a to dla mnie najlepszy wyznacznik jej genialności. Owszem, Cassandra Clare nie jest jakąś wybitną autorką, owszem, bywają lepsi od niej pod względem stylu pisania, ale mimo wszystko sposób w jaki wprowadza nas w życie swoich bohaterów jest naprawdę magiczny. Być może, książka jest czasami napisana zbyt dziecinnym językiem, a główny czarny charakter całej powieści jest raczej mało przerażający i aż błaga o dodanie mu większego dramatyzmu - to już Cisi Bracia wywoływali u mnie większe ciarki na plecach, ale wybaczam to wszystko i puszczam w niepamięć, dlatego że w ogólnym rozrachunku książka jest naprawdę udana. Zabrakło mi wprawdzie dokładniejszych wyjaśnień dotyczących istnienia różnych światów, czy choćby przybliżenia kilku zamieszkujących je ras, jednak mam nadzieję, że w kolejnych tomach dowiem się czegoś więcej, bo szkoda byłoby zmarnować taki smaczek.

Podsumowując, książka nie należy do ambitnych, autorka nie powala stylem pisania, natomiast opowiada historię w sposób, tak uroczy i tak przyjemny, że nie sposób jej nie pokochać. Kupuję ją, nawet z wszystkimi jej wadami, które nauczyłam się już ignorować.  Doszło nawet do tego, że zaprzyjaźniłam się z bohaterami tak bardzo, że po zamknięciu przeczytanego już tomu, miałam ochotę zaprosić ich  do siebie na herbatkę. Bez bergamotki, bo przecież Jace jej nie znosi! Skoro zapamiętałam nawet, tak drobne szczegóły, to autorce należą się ode mnie pokłony! Tak samo, jak za fakt, że nie mogę doczekać się chwili, w której w moje ręce wpadnie kolejna część Darów Anioła.

niedziela, 5 sierpnia 2012

Nie przepadam za kryminałami, jakoś nie trafiają zazwyczaj w mój gust i dość często rozczarowują zbyt prostymi rozwiązaniami. Po książkę "Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet" sięgnęłam ponieważ urzekła mnie historia ukazana w skandynawskiej wersji filmu, nakręconego na jej podstawie. Nie wypowiem się nawet o amerykańskiej podróbce, bo choć uwielbiam Daniela Craiga, to nawet on nie był wstanie uratować tego remake'u. Najlepiej więc o nim zapomnę i wrócę do omawiania książki. Nie będę opisywać jej fabuły, żeby nie psuć nikomu frajdy z czytania. Ograniczę się jedynie do wstawienia fragmentu tekstu, który umieszczono z tyłu książki.

"Dziennikarz z i wydawca magazynu "Millenium" Mikael Blomkvist ma przyjrzeć się starej sprawie kryminalnej sprzed czterdziestu lat, kiedy zniknęła bez śladu Harriet Vagner. Pomaga mu w tym Lisbet Salander, młoda, intrygująca outsiderka i genialna researcherka. Blomkvist i Salander tworzą niezwykły team. Wspólnie szybko wpadają na trop krwawej historii rodzinnej."

 Brzmi niezbyt ciekawie, prawda? Ot, jakiś kolejny kryminał, w którym dzielny dziennikarz ma za zadanie rozwikłać jakąś banalną zagadkę. Nic bardziej mylnego. Historia, którą opowiada książka jest wręcz hipnotyzująca. Czytając ją miałam wrażenie, że towarzyszę Mikaelowi na każdym kroku śledztwa i szczerze ubolewałam nad Całym Złem, które przeżyła w przeszłości Lisbet. Mogę nawet śmiało powiedzieć, że Salander stała się moją ulubioną bohaterką, nie tylko tej powieści, ale ulubioną bohaterką w ogóle. Może była odrobinę zbyt przerysowana, ale wybaczam jej wszystko ponieważ urzekła mnie swoją bezpośredniością i nieukrywaną antyspołeczną postawą. Nikt nie jest w tej książce do końca dobry i zły, a obie te barwmy mieszają się często w momentach, kiedy odkrywamy nowe fakty dotyczące życia bohaterów. A, ci naprawdę żyją, kochają, nienawidzą i dokonują wyborów, których czytelnik nie zawsze może się po nich spodziewać. To tylko dowód na to, że nie są schematyczni, dowód na to, że żyją własnym życiem. Wracając jednak do Mikaela, należy wspomnieć o tym, że on również wybił się poza kanon super detektywa. Bloomkvist, jest zwyczajnym mężczyzną, w średnim wieku, nudnym dziennikarzem z nieustabilizowanym życiem uczuciowym. Czasami irytuje tak bardzo, że człowiek ma ochotę sprzedać mu solidnego kopa w tyłek w nadziei na to, że wykrzesze z siebie jakieś uczucia. Jak jednak mawiają; jeśli masz ochotę udusić jakąś postać, to powinieneś bić pokłony autorowi książki, bowiem wyzwolił w tobie niezwykle silne uczucia, a chyba właśnie o to w czytaniu chodzi. Tak Panie Bloomkvist, wyzwolił Pan we mnie żądze mordu!  

  Cała książka jest utrzymana w dość chłodnym, surowym klimacie, który mi osobiście przypadł do gustu. Doskonale pasuje on do skonstruowanej przez Larssona wielowątkowej intrygi, której zakończenie może wprawić człowieka w osłupienie. Wisienką na szczycie tortu jest stworzony, a raczej pieczołowicie opisany przez autora świat. Zimna, klimatyczna Szwecja, oddana z taką szczegółowością, iż człowiek ma wrażenie, że naprawdę ją widzi, uwodzi swoją tajemniczością. Mnie uwiodła do tego stopnia, że zapragnęłam tam pojechać i przekonać się o tym, czy Larsson wystarczająco dobrze, oddał całe jej piękno i brzydotę jednocześnie.
  Mimo tych całych moich achów i ochów, książka nie jest idealna, a już na pewno nie wszystkim przypadnie do gustu. Niektórych zapewne odstraszy jej grubość (ponad 360 stron) i bardzo szczegółowe opisy. Larsson jest tak drobiazgowy, że z dokładnością godną maniaka podaje wiele mało istotnych informacji. I tym sposobem dowiemy się nawet tego, jakich zakupów dokonał Michael w sklepie spożywczym i czy był z owych zakupów zadowolony, mimo że nie ma to kompletnie żadnego związku z fabułą. Takie wtrącenia są czasem ciekawe, bo pozwalają poznać głównego bohatera i jego otoczenie, czasami jednak nieco irytują. Larsson był dziennikarzem i być może dlatego jego styl cechuje właśnie taka szczegółowość.

Podsumowując, "Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet" to książka ciekawa i godna polecenia, ale zdecydowanie nie dla każdego. Taki mroczny klimat, surowe opisy i dużą ilość szczegółów można albo pokochać, albo znienawidzić. Jest więc to pozycja dla tych, którzy mają chęć zanurzyć się w misternie skonstruowanej intrydze i odrobinę nad nią pogłówkować, a nie dla tych, którzy poszukują jedynie taniej rozrywki.  

czwartek, 2 sierpnia 2012

Gust muzyczny - jedni go mają, inni nie. Ja należę raczej do tej drugiej grupy. Nie przepadam za muzyką "popularną" (nie wiem jak inaczej ją określić). Postanowiłam wrzucić na bloga kilka piosenek, które zapisały się ostatnimi czasy w mojej pamięci. Nigdy nie ukrywałam faktu, że podczas pisania inspiruję się muzyką. W rzeczywistości, to ona stanowi mój główny motor, napędzający wyobraźnię. Zastanawiam się, czy za parę miesięcy będę się śmiała z tego zestawienia, czy wrócę do niego z sentymentem. Kolejność uwtorów jest przypadkowa, tak jak prawie wszystko w moim życiu.

1. Na pierwszy ogień idzie Hadouken z Mic Check. Jedna z moich ulubionych piosenek przy której biegam i ćwiczę. Zawsze daje mi niezłego kopa energii. 2.Rinocerose - Cubicle. Uwielbiam wrzaski wokalisty i ten minimalistyczny teledysk. Jedna z dziewczyn dowodzi tego, że nawet w ceratowych spodniach można wyglądać seksownie. 3.The Kooks - Junk of the Heart. Uwielbiam sprzątać przy tej piosence. Zawsze nastraja mnie pozytywnie do życia. 4.I Am Arrows - "Green Grass" - wakacyjny hymn 2012. Idealna do słuchania, kiedy leży się na plaży, albo leni się na leżaku w przydomowym ogródku. 5.Don Diablo feat Dragonette - Animale. Jedna z najbardziej niepokojących piosenek. Świetny tekst, genialny teledysk. 6. Plagiat - Bunt. Zdecydowanie najważniejsza piosenka tego roku. Genialny zespół, genialna nuta i najcudowniejsza wokalistka! Choć kocham wiele ich piosenek, ta jest dla mnie wyjątkowa ze względu na przewrotny refren. 7. Arctic Monkeys - Evil Twin. Nie jest to jakaś wielce ambitna muzyka, natomiast mam z tą piosenką dość miłe wspomnienia i zawsze wywołuje u mnie przyjemny dreszczyk. 8. Juliette Lewis And The Licks - Hot Kiss. Kobieta w różowych leginsach i pióropuszu na głowie? Biorę ją bez zbędnych pytań. 9. The Used - The Bird And The Worm. Genialna, pełna napięcia i tajemnicy muzyka. Właściwie to bardziej niż piosenkę lubię klimat, który buduje. 10. Eisley - Marvelous Things. Piosenka przy, której często czytam i piszę. Nie jest wybitna, ale za to skradła moje serce. Pobudza wyobraźnie i przenosi mnie do innego świata. 11. Faithless - Miss U Less, See U More. Ta piosenka jest już bardziej znana. Słowa refrenu to miód dla mego serca. Tekst jest tak piękny, tak inny od tej papki serwowanej na MTV, że nie sposób go nie kochać. 12. Chase & Status - Time ft. Delilah. Zaczęłam jej słuchać niedawno i od razu ją pokochałam, mimo że nie jest to mój ulubiony rodzaj muzyki. 13. Totally Enormous Extinct Dinosaurs - "Garden". Czy można zakochać się w piosence z reklamy? Owszem. 14. Chemical Brothers - Container Park. Czy można zakochać się w piosence z filmu? Tak! 15. Massive Attack - Paradise Circus. Kolejna piosenka, która przyprawia mnie o ciarki na całym ciele. 16. Mela Koteluk - Melodia ulotna. Cudowna, piękna i jakże ulotna melodia. Była moją inspiracją podczas pisania ostatniego opowiadania. 17. The Cinematic Orchestra - To Build a Home. Piosenka, przy której można płakać, kiedy świat wydaje się niesprawiedliwy i zły. 18. Infected Mushroom - Heavyweight. Piosenka tak dziwna i przerażająca, że nie sposób jej nie pokochać. 19.The Strokes - Reptilia. Nakręcam się od pierwszych dźwięków tej piosenki. 20. Artur Andrus - Glanki i pacyfki . Niespodziewana wylądowała w moich ulubionych. Jej przesłanie urzekło mnie od pierwszej chwili, choć sam utwór nieco kuleje.

wtorek, 31 lipca 2012


To nie jest recenzja, to ostrzeżenie. Drogi czytelniku jeśli Twój portfel nie pęka w szwach od nadmiaru do niczego Ci nie potrzebnej gotówki, nie kupuj tej książki! Zaoszczędzisz trzydzieści złotych, które będziesz mógł później wydać na znacznie lepszą pozycję.


"Sookie pracuje jako kelnerka w małym miasteczku w Luizjanie. Rzadko chadza na randki, gdyż jej dar czytania w ludzkich umysłach zniechęca mężczyzn. Pewnego dnia pojawia sie jednak Bill, jest wysoki, ciemnowłosy i przystojny, a Sookie nic nie słyszy w jego umyśle. Wydaje się idealnym chłopakiem dla kelnerki. Tyle, że Bill jest wampirem, a w okolicy giną dwie dziewczyny. Zaczyna się polowanie na wampiry."
  Cóż można napisać o "Martwym aż do zmroku"? Tym razem książka nie kusi już okładką. Wręcz przeciwnie. Zdjęcie dziewczyny oblizującej zakrwawione usta jest dość tandetne, tak samo jak streszczenie umieszczone z tyłu książki. Nie interesuje mnie bowiem fakt, że na podstawie serii opowiadań o Sooki Stackhouse powstał serial "Czysta Krew", którego twórca spłodził również "Sześć stóp pod ziemią", czy to że owy serial jest teraz emitowany na HBO. Tanie chwyty marketingowe, które na mnie nie działają i w żaden sposób nie wpłynęły na moją ocenę samej lektury.
  Dobra wiadomość jest taka, że książkę dostałam od koleżanki i nie wydałam na nią ani złotówki. Zła jest taka, że czytałam ją z wielkim bólem przez prawie trzy miesiące, wracając do niej raz na jakiś czas, kiedy skoczyłam już jakąś inną pozycję. "Martwy aż do zmroku" jest niewyobrażalnie nudną, ciągnącą się w nieskończoność książką. Gdybym miała określić ją jednym zdaniem, brzmiałoby ono : flaki z olejem.
Wielkie brawa dla Charlain Harris za to, że trafiła do grona moich najmniej lubianych autorów książek. Jej nazwisko zapisałam w swoim notesie, opatrując je wielkimi czerwonymi literami układającymi się w wyraz GRAFOMANKA.  Harris potrafi zamienić nawet najgorętszą scenę łóżkową w przegadaną, monotonną czynność i uczynić brutalne morderstwo zwyczajnie nudnym. Ta książka to zmarnowany potencjał na naprawdę dobrą opowieść.
  Historia zaiste zapowiadała się ciekawie i do tego dość humorystycznie, co na początku przypadło mi nawet do gustu. Jednak z czasem wszystko posypało się jak domek z kart i nic nie było już w stanie uratować tego dziwnego tworu. Całość; począwszy od głównej bohaterki przez stworzony świat, mdłe wampiry, bezbarwne postacie drugoplanowe, pozbawione życia dialogi i beznadziejny wątek romantyczny sprawiało, że moje oczy odmawiały dalszego śledzenia tekstu. 


Ostrzegam przed tą książką. Na okładce krwawią co prawda usta, ale od jej czytania mogą krwawić co najwyżej oczy.

poniedziałek, 30 lipca 2012

Scarlett: Barbara Baraldi

 
Pierwszy raz i zapewne nie ostatni nabyłam książkę, sugerując się jej okładką. Tajemnicza karmazynowa kula przywodząca na myśl księżyc, na matowym czarnym tle, ozdobionym błyszczącymi zawijasami. Tak, ta okładka miała w sobie coś tajemniczego. Dodam, że skusiła mnie również jej cena, ponieważ została ona przeceniona na niecałe 15 zł. Jeśli nie wiadomo o co chodzi, to zawsze chodzi o kase, a w moim przypadku jest to pewne.
"Scarlett" to pierwsza wydana w Polsce powieść Barbary Baraldi, przez wielu uważanych za najważniejszą autorkę nowego nurtu włoskiej powieści gotyckiej. Uhonorowana włoskimi nagrodami literackimi, jest autorką kilku powieści i zbiorów opowiadań o tematyce noir. Zbiera gotyckie lalki i tworzy amulety zgodnie z fazami księżyca." 

Pomyślałam, że tak barwna osoba, uznana za najważniejszą autorkę włoskiej powieści gotyckiej nie może popełnić złej książki. Pomyłka! Wiem, że wiele osób jest zachwyconych "Scarlett", ale przypuszczam, że są to w większości nastolatki oczekujące od książki nieskomplikowanego romansu i sztampowej akcji. Ona go poznaje, zakochuje się w nim od pierwszego wejrzenia i już do końca powieści myśli tylko o tym, by już zawsze być przy jego boku. Banał nad banałami.

Zacznijmy jednak od początku.Książka rozpoczyna się niechcianą przeprowadzką Scarlett i pierwszymi dniami w nowej szkole. Jak wiele powieści zaczyna się podobnie? Nie jestem nawet w stanie tego zliczyć. Oczywiście wedle mody panującej na mdłe i niczym się nie wyróżniające postaci książek, nasza główna bohaterka jest wcieleniem przeciętności. Nie dba o fryzurę, nie interesuje się modą, nie jest piękna, mądra, ani nawet zabawna. Jednak posiada artystyczną duszę, przez co maluje obrazy jakiś ponurych katedr i zaczytuje się w klasycznych książkach. Niezrozumiana szesnastolatka, jakież to oryginalne. Najśmieszniejsze jest to, że jak zawsze musi się w niej zakochać co najmniej trzech chłopców i to koniecznie do szaleństwa! W tej książce schemat goni schemat. Ciężko napisać coś więcej, aby nie zdradzać fabuły, którą można by streścić w zaledwie kilku zdaniach.

Bardzo zdziwiła mnie też narracja. Pisana w pierwszej osobie w czasie teraźniejszym, ale w tak dziwaczny sposób, że czasami miałam ochotę cisnąć książką o ścianę. Krótkie, nic nie wnoszące do fabuły zdania, aż chrzęściły między zębami.  Jeśli dodamy do tego sztampowe postaci, mało oryginalny pomysł nawet jak na paranormal romance i suche, pozbawione życia dialogi, otrzymamy dość ciężkostrawną papkę.
 
Co więc jest dobrego w tej książce? Kilka dość udanych opisów słonecznej Toskanii, nieliczne ciekawe epizody z życia Scalett jak na przykład; zapoznanie nowych koleżanek w szkole, rozmowy z bibliotekarzem i wspomnienia związane z babcią - te fragmenty czytało się naprawdę miło. Trzeba oddać Baraldi hołd za to, że potrafi wspaniale opisać życie zwyczajnej rodziny, bo to wyszło jej najlepiej. Codzienne sprzeczki głównej bohaterki z jej znerwicowaną matką, obraz wiecznie zapracowanego ojca, oraz przesłodki, mały Marco, dodały tej powieści nieco ciepła i sprawiły, że byłam w stanie przeczytać ją do końca. Mimo wszystko, książkę mogę polecić jedynie osobom szukającym nieskomplikowanej historii z gatunku paranormal romance, które nie mają wielkich wymagań co do oryginalności fabuły. 

niedziela, 29 lipca 2012

Wakacyjne przemyślenia


  Z niewiadomych mi przyczyn po powrocie z wakacji, zapragnęłam założyć sobie bloga. Kiedyś prowadziłam pamiętniki, jeszcze wcześniej dzienniki i przyszedł wreszcie czas na ich elektroniczną wersję. Zaczęło się od tego, że wróciłam z wakacji z głową pełną jeszcze żywych wspomnień i zapragnęłam je wszystkie opisać, tak aby móc do nich wrócić w długie jesienne wieczory. Jednak, kiedy zabrałam się za ich spisywanie, szybko odeszła mi chęć do wspominania wszystkich, nawet najdrobniejszych szczegółach. Postanowiłam więc sporządzić jedynie króciutką notkę…

Wyjazd nad morze był iście magiczny. Nawet ja - wielka antyfanka plażowania byłam zachwycona. Na szczęście przez większość dni nie doskwierał nam upał, co niesamowicie radowało moje serce. Jako osoba zimnolubna źle znoszę chwile, kiedy słońce wyciąga swoje "ramiona"  w stronę mojej facjaty. Dzięki Bogu, wstrętny, złoty krążek posiadający zdolność palenia mojej delikatnej skóry, nie zdominował całego wyjazdu. Mogłam więc spokojnie, wraz z Panem Wiewiórem: jeździć na rowerowe wycieczki, spacerować po plaży, grać w tenisa, oraz opalać się okazjonalnie. Wieczorami chodziliśmy na "nocki", na których usilnie staraliśmy się złowić choć jedną rybę, co okazało się być nie lada wyzwaniem.  Po zachodzie słońca pakowaliśmy nasz sprzęt, zupełnie tak, jakbyśmy szykowali się do jakiejś batalii i wybywaliśmy na plażę z naszą wielką misją. Ja - uzbrojona w leżak i plecak pełen kanapek, oraz Pan Wiewiór - z całą masą sprzętu wędkarskiego. Muszę przyznać, że w udziale przypadła mi jak zawsze zacna rola "pomagiera". Sprawdzałam, czy czasem nie rusza się szczytówka, podawałam kanapki, świeciłam latarką, kiedy przychodziło do zmieniania przynęty i oczywiście śpiewałam stare kawałki Red Hotów, żeby nie zwariować od ciągłego przebywania w ciemnościach. Jak widać mój udział w misji był nieoceniony, aczkolwiek nie przyczynił się do złapania choć jednego okazu ryby, zdatnej do konsumpcji. Musieliśmy się zadowolić kupnym dorszem, na co wcale nie narzekałam:)

Już tęsknię za naszym "wesołym" domkiem, który gościł pod swoim dachem, aż dziewięć dość temperamentnych osóbek. Nie obyło się bez kilku kłótni wywołanych przez cyfrę +. Zbyt duża liczba kanałów telewizyjnych, zawsze powoduje niepotrzebne rozważania na temat wyższości jednego filmu nad drugim. Niestety dość często wypadało na durne komedie, ku radości Pana Wiewióra i ku mojemu niezadowoleniu. Jeśli jest jakiś gatunek filmów, których nie lubię z założenia, to właśnie komedii, zwłaszcza tych amerykańskich.  Mimo wszystko, będzie mi brakować naszego małego pokoiku na piętrze, choć panował tam wieczny zaduch, a łóżko było przypominało raczej łoże tortur, wyściełane drapiącą jak papier ścierny pościelą. Nasza "dziupla" była jednak cudowna choćby dlatego,  że była całkowicie nasza. Nie wspomnę już nawet o przydomowym ogródku, na którym odbywały się wieczorne grille i jedno, ale jakże epickie ognisko, na którym została upieczona rekordowa liczba kiełbasek (całe dwie!).  Dla tych celów warto było rąbać drewno tępą siekierą.  
To wszystko na długo zostanie w mojej pamięci tak samo, jak  wiecznie roześmiana twarz Pana Wiewióra, który cieszył się ze wszystkiego jak małe dziecko. Mam tylko nadzieje, że nie skończymy naszych wakacyjnych wojaży na tym jednym wyjeździe, bo marzy mi się zwiedzanie Skandynawii.


 

Sample text

Sample Text

Sample Text